poniedziałek, 2 marca 2015

Wiosna idzie...


...poznaję to po przypływie twórczej inwencji:)
Tym razem popełniłam kilka filcowych toreb, wielkich, a jakże! W sam raz na długie wiosenne spacery z dziećmi [bez trudu pomieszczą powiększony zestaw piaskownicowy, a przy odrobinie starań pewnie i hultajnogę ;) ], tudzież na szybki wypadzik do Biedry ;D (dwa litry mleka, kilo cukru,sos w słoiku i co tam jeszcze potrzeba wlezą jak nic). Uszycie takowej torby wymaga od nas jedynie kawałka filcu ze znanego serwisu aukcyjnego za kwotę 11zł i pomysłu na dekorację stosowną do pory roku i koloru wiosennego płaszczyka (który, stricte, u mnie już w użyciu, tak bardzo kocham tę wiosnę)... Filc jest o tyle prostym w obsłudze stworzeniem,że nie wymaga wykańczania, podkładania,obrębiania... Do dzieła, zatem!





czwartek, 26 lutego 2015

A może budyń?

Jedna z tych kuchennych, radosnych dyskusji, dziś pod tytułem: "Jaki budyń zrobimy na podwieczorek? "...
-Śmietankowy!
-Czekoladowy!
-Dobra, niech Młody zdecyduje!
-No,Mały, jaki chcesz budyniek??
-Ogórkowy!!!
Padłam.

poniedziałek, 23 lutego 2015

Szarość dnia

Kolejny raz nadszedł wyczekiwany punkt planu dnia: Sajgonki śpią słodko, w domu panuje jeszcze słodsza cisza. Tylko w środku coś się we mnie tłucze,że znowu coś poszło nie tak. Jakiś taki rodzaj niedosytu,że się czegoś nie zrobiło. Że zmarnowało się ten dzień. I chociaż podłogi lśnią czystością, kosz na pranie świeci pustkami, obiad na jutro przygotowany, to... czuję,że nie zrobiłam dziś nic. Nic,żeby pokazać moim dzieciom,że są ważne,że nic poza nimi się nie liczy,że w moim życiu mogłoby zabraknąć czegokolwiek poza nimi i żyłabym nadal niewzruszona. I, że nie ma nic, co mogłoby to zmienić... Dziś to wiem, powtarzając sobie z uporem maniaka,że jutro będzie inaczej, choć w środku wiem, że będzie tak samo. Jak wczoraj i rok temu. W takich chwilach zazdroszczę Tacie, że potrafi odciąć się czasem od tej codziennej powtarzalnej egzystencji i spontanicznie zorganizować dzieciakom wypad na ryby, albo do lasu, albo gdziekolwiek indziej, zostawiając w cholerę cały ten majdan (chociaż chyba już nie wypada używać tego określenia) i po prostu z nimi być. A ja się wtedy cieszę,że mam chwilę dla siebie,żeby...posprzątać w spokoju. I zazdrościć mu tego, co tak często w złości mu wypominam: że jest niepoważny...

czwartek, 12 lutego 2015

A ty prowadź mnie...



Mój ulubiony pedagog przytoczył kiedyś w rozmowie na temat autorytetu rodziców pewną anegdotkę:
Czteroletni chłopczyk pyta ojca: "Tato,która godzina?". Ojciec odpowiada:" Nie wiem, a jak ci się wydaje?". W pierwszym momencie- konsternacja, no, bo , jak to się ma do autorytetu? Po chwili przyszła refleksja... Dziecko otrzymujące taką odpowiedź na to konkretne pytanie czuje się pewnie osamotnione, nieważne, zdeprymowane... To, co doskonale sprawdziłoby się np. w rozmowie o uczuciach, albo ocenie sytuacji (wrócę do tego przy temacie "szkoły dla rodziców"), nie jest uniwersalne. To kolejny dobry przykład na to,że w wychowaniu nie ma recept, magicznych słów, czy złotych sposobów...
 Wróćmy jednak do tematu. 
Zdanie dziecka jest bardzo ważne, nikogo nie trzeba chyba do tego przekonywać. Ale mam wrażenie,że współczesnych rodziców trzeba przekonać,że jeszcze ważniejsze jest, aby dziecko wychowywało się u boku rodzica, który ma coś do powiedzenia. Każdy potrzebuje kogoś, kto stawia opór i nie dotyczy to tylko relacji rodzic-dziecko. Zachłyśnięci tym,że dziecko jest najważniejsze,że należy się liczyć z jego zdaniem,że ma prawo wyboru etc., często zapominamy o najważniejszej służbie, jaką dla niego pełnimy- roli przewodnika. Przewodnika, który ustala zasady i jest pewny czego chce. Ma autorytet. Tylko taka relacja daje dziecku poczucie bezpieczeństwa. Wydaje się to całkiem proste, ale w codziennej praktyce nauczenie się mówić prostym,konkretnym językiem,stanowczym głosem, bez charakterystycznego dla matek, przepraszającego tonu,przy jednoczesnym zachowaniu szacunku i życzliwości do dziecka, nie jest rzeczą łatwą. Ważne jest, aby rodzice sami przed sobą odpowiedzieli na pytanie "czego tak naprawdę chcę?". Tylko w sytuacji, kiedy rodzic jest przekonany do swojego stanowiska,  ( i nieważne,czy chodzi o grubość sweterka, czy o spanie we własnym łóżku) jego decyzja zostanie zaakceptowana przez dziecko.
 Zastanawiałam się kiedyś, jak to jest,że niektóre dzieci są płaczliwe, często rozdrażnione, mają kłopoty z zasypianiem, a inne spokojne, wyciszone i radosne? Wiele czynników ma pewnie na to wpływ, ale obserwując trzykrotnie swoje macierzyńskie zmagania z okiełznaniem zarówno niemowlaka,jak i nastolatka, a także dziesiątki, jeśli nie setki, takich jak ja wokół, nabrałam przekonania,że to,jaką postawę przyjmują wobec dziecka rodzice ma ogromny wpływ na jego zachowanie.Geny swoje, charakter swoje, ale codzienne relacje, wspólne  funkcjonowanie powoduje tzw, dostrajanie się. Dzieci, których rodzice nie mają osobistego autorytetu są chwiejne, zmienne w zachowaniach, labilne emocjonalnie, często zamknięte w sobie, wycofane,zrezygnowane... 
 Wydaje mi się największym problemem nie tylko rodziców wobec dzieci, ale w relacjach międzyludzkich w ogóle,jest  przekonanie,że ktoś domyśli się, o co nam chodzi. Dziecko zapewne bez protestów wykona polecenie,kiedy powiemy mu o tym,czego oczekujemy w sposób jasny i stanowczy.Mały człowiek, którego opiekunowie z szacunkiem i zaufaniem wyznaczają granice, zazwyczaj przestrzega tych granic bez frustracji. Dziecko z natury pragnie zadowolić rodziców, jeśli wie, jak to zrobić,a wyraźne i konkretne polecenia budzą w nim poczucie bezpieczeństwa. Jak to działa? Proszę bardzo: wyobraź sobie pierwszy dzień w nowej pracy, przychodzisz i wszyscy oczekują,że będziesz wszystko robić jak trzeba...tylko nie dostałaś żadnych instrukcji. Możesz chcieć, ale jeśli nie znasz zasad i zakresu obowiązków niewiele może się udać...
 Niestety,budowania autorytetu nie uczą w naszych konformistycznych przedszkolach, ani jeszcze bardziej konformistycznych szkołach...  Pozostaje nam zatem uczyć się tego, aby nauczyć nasze dzieci i uzdrawiać nasze relacje. Codziennie, małymi kroczkami, nie bez potknięć i błędów, ale z największej na świecie miłości...

środa, 11 lutego 2015

Wiosenna akcja recyklingowa: czapa z bluzy taty ;)


Wiosna tuż tuż, porządki w szafach również (uwielbiam!)...  A jako,że lubię mieć fajnie, oryginalnie ubrane dzieci, niekoniecznie wydając na ten cel majątek, zakupiłam w lidelku szyjącą maszynę i jadę, co się da:)
Tym razem pod igłę wpadła nielubiana bluza Pana Taty, z której rękawa powstała ulubiona sajgonkowa czapa;)

Kształt czapy odrysowujemy najpierw na papierze, jej prosty bok musi być równy połowie obwodu głowy dzieciaka +3cm na szwy. Kształt wycinamy z papieru i odrysowujemy na lewej stronie rozciętego rękawa lub innej części bluzy.



Wycinamy odrysowany kształt z materiału i płasko dopinamy szpilkami 
do innego kawałka tak, aby prawe strony stykały się.
 Przeszywamy zaokrągloną część ok.1-1,5cm od zewnętrznej krawędzi, odcinamy nadmiar materiału wzdłuż krawędzi pierwszej części.
Odwracamy na prawą stronę, lekko zawijamy dolną krawędź.
Doszywamy kawałek tasiemki z fajnym wzorkiem lub kontrastowym kolorkiem i...

 czapki z głów, panowie, bajerancka czapa za darmochę;) 



piątek, 6 lutego 2015

Niech ten dzień się już skończy...

W życiu każdej matki przychodzi taki dzień,w którym marzy tylko o tym,żeby się owy dzień wreszcie skończył...  W moim życiu takie dni zdarzają się dość często. I tak dziś, pomimo piątku, pięknej pogody, zdrowych dzieci, a w końcu wrodzonego optymizmu, odkąd najmłodszy obudził mnie za dziesięć piąta, to właśnie jest moje marzenie przewodnie. Mało tego,że obudził. Jako Matka Trojga potrafię włączyć bajkę, nalać kakałka albo przynieść Niebieski Kocyk, nie przerywając snu. Ale dziś rano najpierw dostałam butelką w czoło. Chwilę później odnalazłam minimini (młodemu zupełnie nie przeszkadza,że rybka śpi), mimo braku baterii w pilocie (to zdarza się często przy ilości migocząco-grająco-latających zabawek w naszym domu).  Następnie podałam herbatkę (sieplutkom, oczywiście), pytając zawczasu, czy może siku od razu? Siku nie. No to pod kołderkę, udało się. Tak myślałam. Okazało się jednak,że jestem w błędzie i siku jednak. Za późno. Nie opłaca się zmieniać już piżamki na nową, ubieramy dresy. Robimy śniadanko. No, tak, nie nastawiliśmy wczoraj chleba... Uroki czasowego "niemienia" w domu ojca całego tego przychówka, mają chyba jednak więcej minusów niż plusów, nawet nie ma kto skoczyć do Osiedlowego. Tylko spokój nas uratuje...jemy płatki, po drodze kupimy drożdżówki. Budzenie starszaków wygląda dość dramatycznie, ale nic to, przeżyliśmy, najmłodszy zawsze łagodzi obyczaje. Płatki. Zęby. Buty (to tak w baaardzo dużym skrócie). Auto oskrobane, odpalone (uff!), jedziemy. Osiedlowy. Przedszkole (nie wzięliśmy plecaczka z majtami na zmianę). Szkoła. Teraz będzie z górki, całe 23 kilometry tylko ja i eremef. W drodze telefon, nie będzie koleżanki, "musisz wziąć dwie klasy, dopóki czegoś nie zorganizują". Ekstra. Pewnie,że wezmę, kto, jak nie ja! Przez następnych kilka godzin względny spokój, pomijając fakt, że słyszę, jakbym miała aparat słuchowy podkręcony na max. Do domu: eremef, szkoła, przedszkole. Kilka epizodów do wieczora całkowicie mnie wyeksploatowało. Kolacja. Mały zażyczył sobie kanapkę z chapsietem (skąd ja mu , k***a, pasztet wymyślę?!). Sądząc po minie Gluta czuję,że nie może być żółty serek...Uff, jest metka łososiowa, posmarujemy, może przejdzie. Nie przeszło. Ostatecznie na chwilę przeszła szynka. Na chwilę, bo starszaki w ramach uświadamiania ekologicznego wmówiły mu, że to ze świnki Peppy, ubawiły się tym  żartem przednio! Za to młody nic już nie zjadł. Średniakowi nic nie podchodzi. Okej, nie jedzcie! Mało tego! Wszyscy mają Święto Misia. Ja też. Dziś znoszę to wszystko dużo gorzej niż zwykle. Aha, jutro Średni ma piłę na dziewiątą (tak,tak,w sobotę rano, pozdrowienia dla Pana Trenera!)...


niedziela, 25 stycznia 2015

Nieidealni


Jestem matką nieidealną. Moje dzieci też idealne nie są. Więcej: moje dzieci są bardzo nieidealne, a już na pewno dalekie od ideału i obiektywnego wyobrażenia "nauczycielskich dzieci". I ja się na to zgadzam. Pozwalam na to,żeby w naszym domu było głośno. Żeby był bałagan (czasem). Żeby dziecko się ufajdoliło po uszy. Żeby mogło wykrzyczeć, co je wkurza. I żeby skakało po kanapie, kiedy się cieszy.
Dokładając do tych moich "zgadzań się" względnie dużą ilość dzieci i zwierząt na stosunkowo niewielkiej powierzchni, bez wybiegu, otrzymujemy taką oto sytuację, że w naszym domu często nie jest spokojnie. Często jest bardzo niespokojnie wręcz.
Większość naszych okazjonalnych gości ma wypisane na twarzy to, czego nie wypada powiedzieć ("ale sajgon"). Znajomi nasi codzienni nie są już tak politycznie poprawni i mówią wprost w bardziej ("wesoło tu macie") lub mniej ("jak wy to, k***a,ogarniacie wszystko?!") zawoalowany sposób ;)
 Przychówek nasz składa się z trzech Sajgonków (tak,tak,Sajgonki będę odmieniać przez przypadki inaczej niż naleśniki): Luśka, l.10, Młody, l.8 oraz (jeszcze) najmłodszy Milo,l.3. Matka i Ojciec nie studzą emocji, mimo dekady małżeńskiego pożycia pozostając na etapie "docierania się". Ot, cały nasz lifestyle w jednym poście. Tadam!