piątek, 6 lutego 2015

Niech ten dzień się już skończy...

W życiu każdej matki przychodzi taki dzień,w którym marzy tylko o tym,żeby się owy dzień wreszcie skończył...  W moim życiu takie dni zdarzają się dość często. I tak dziś, pomimo piątku, pięknej pogody, zdrowych dzieci, a w końcu wrodzonego optymizmu, odkąd najmłodszy obudził mnie za dziesięć piąta, to właśnie jest moje marzenie przewodnie. Mało tego,że obudził. Jako Matka Trojga potrafię włączyć bajkę, nalać kakałka albo przynieść Niebieski Kocyk, nie przerywając snu. Ale dziś rano najpierw dostałam butelką w czoło. Chwilę później odnalazłam minimini (młodemu zupełnie nie przeszkadza,że rybka śpi), mimo braku baterii w pilocie (to zdarza się często przy ilości migocząco-grająco-latających zabawek w naszym domu).  Następnie podałam herbatkę (sieplutkom, oczywiście), pytając zawczasu, czy może siku od razu? Siku nie. No to pod kołderkę, udało się. Tak myślałam. Okazało się jednak,że jestem w błędzie i siku jednak. Za późno. Nie opłaca się zmieniać już piżamki na nową, ubieramy dresy. Robimy śniadanko. No, tak, nie nastawiliśmy wczoraj chleba... Uroki czasowego "niemienia" w domu ojca całego tego przychówka, mają chyba jednak więcej minusów niż plusów, nawet nie ma kto skoczyć do Osiedlowego. Tylko spokój nas uratuje...jemy płatki, po drodze kupimy drożdżówki. Budzenie starszaków wygląda dość dramatycznie, ale nic to, przeżyliśmy, najmłodszy zawsze łagodzi obyczaje. Płatki. Zęby. Buty (to tak w baaardzo dużym skrócie). Auto oskrobane, odpalone (uff!), jedziemy. Osiedlowy. Przedszkole (nie wzięliśmy plecaczka z majtami na zmianę). Szkoła. Teraz będzie z górki, całe 23 kilometry tylko ja i eremef. W drodze telefon, nie będzie koleżanki, "musisz wziąć dwie klasy, dopóki czegoś nie zorganizują". Ekstra. Pewnie,że wezmę, kto, jak nie ja! Przez następnych kilka godzin względny spokój, pomijając fakt, że słyszę, jakbym miała aparat słuchowy podkręcony na max. Do domu: eremef, szkoła, przedszkole. Kilka epizodów do wieczora całkowicie mnie wyeksploatowało. Kolacja. Mały zażyczył sobie kanapkę z chapsietem (skąd ja mu , k***a, pasztet wymyślę?!). Sądząc po minie Gluta czuję,że nie może być żółty serek...Uff, jest metka łososiowa, posmarujemy, może przejdzie. Nie przeszło. Ostatecznie na chwilę przeszła szynka. Na chwilę, bo starszaki w ramach uświadamiania ekologicznego wmówiły mu, że to ze świnki Peppy, ubawiły się tym  żartem przednio! Za to młody nic już nie zjadł. Średniakowi nic nie podchodzi. Okej, nie jedzcie! Mało tego! Wszyscy mają Święto Misia. Ja też. Dziś znoszę to wszystko dużo gorzej niż zwykle. Aha, jutro Średni ma piłę na dziewiątą (tak,tak,w sobotę rano, pozdrowienia dla Pana Trenera!)...


Brak komentarzy: